the city of kings

The City of Kings – pierwsze wrażenia

The City of Kings to gra, która w trakcie dwóch kampanii na Kickstarterze zebrała ponad 3 mln złotych. Potężne pudło i kilka mniejszych pojawiło się na moim stole dzięki wydawnictwu The City of Games i od razu wiedziałem, że czeka mnie niesamowita przygoda. Ale czy na pewno?

The City of Kings

Najpierw kilka słów o tym czym jest The City of Kings. Na pełne omówienie przyjdzie jeszcze czas, ale tak na szybko: The City of Kings to kooperacja dla 1-4 graczy, którzy wcielając się w bohaterów przemierzają z góry przygotowany dla danego scenariusza/historii świat. To trochę taka otwarta piaskownica, ale mocno ograniczona rozmiarami. Kafelki lokacji są układane losowo, ale dobierane z konkretnej puli, zawsze mamy nad sobą jakiś najważniejszy cel do zrealizowania, ale kiedy i jak go zrobimy, to już zależy od nas.

Charakterystyczne dla The City of Kings są na pewno trzy rzeczy:

Dowolność w rozwijaniu postaci. Każda postać różni się przede wszystkim… wyglądem. Owszem, mają one różne umiejętności, które z czasem można posiąść, ale tych jest 12 na bohatera, a w trakcie gry możemy mieć… 3. Cała reszta typu zdrowie, atak, zasięg, szczęście, ruch, robotnicy – wszyscy zaczynają z takimi samymi wartościami i tylko od nas zależy w jaki sposób ich rozwiniemy. Dzięki temu ta sama postać może być z gry na grę zupełnie inna.

Losowo tworzeni wrogowie. Każdy kolejny spotkany przeciwnik jest mniej lub bardziej trudny do pokonania. I chociaż ich „podstawa”, czyli życie, atak i podstawowe umiejętności określone są „z góry”, po kolei, to dodatkowe umiejętności losowane są z odpowiednich worków. Tak więc chociaż pierwszy przeciwnik zawsze będzie miał 3 życia i 2 ataku, a drugi zawsze będzie odbijał w nas 2 obrażenia, to dodatkowe umiejętności mogą stworzyć najróżniejsze kombinacje. Czasem zabójcze, czasem śmieszne.

the city of kings

Nietypowa walka. Walka w zasadzie pozbawiona jest elementów losowych. Jeśli mamy atak 3, to zadamy 3 obrażenia – o ile nie mamy dodatkowych bonusów lub wróg nie ma pancerza. Ale wszystko to jest policzalne. Jedynie cecha „szczęście” wprowadza element losowy, ponieważ nasz bohater nabywając ją może w trakcie ataku i leczenia rzucić kostką, żeby zobaczyć, czy dopisało mu szczęście. Dzięki temu może wzmocnić swoje działanie o 1 lub 2 punkty, o 50% lub wcale.

Przeciwnicy są mocni, dlatego musimy podejść do nich bardzo taktycznie. Najważniejsze, to schodzić im z drogi, ponieważ atakują tylko w pionie i poziomie. W końcu jednak musimy wejść na kafelek w ich zasięgu, ponieważ my też nie możemy atakować po skosie. Wtedy musimy być pewni, że przeżyjemy to spotkanie, ponieważ mając jedną akcję ruchu w rundzie możemy wejść mu w zasięg lub z niego uciec, ale nie jedno i drugie. Przeciwnicy stoją jednak w miejscu, jeżeli nie mają wylosowanej umiejętności „ruch” itp., więc można odkryć jednego i wciąż robić swoje na mapie, dopóki nie będziemy pewni, że wyjdziemy z tego pojedynku zwycięsko. Może się jednak zdarzyć, że jeśli nie będziemy ostrożni, to odkryjemy potem drugiego wroga, który swoją umiejętnością zmusi nas do wejścia w zasięg drugiego wroga, a wtedy można będzie rozkładać grę na nowo…

the city of kings

Pierwsze podejście

Ok, gra rozłożona na stole, dwójka bohaterów przygotowana, pora więc ruszyć na podbój. A raczej obronić się przed nim, ponieważ pierwsza historia w grze stawia nas w sytuacji, w której horda okrutnych orków zagraża naszemu królestwu. Każda historia podzielona jest na kilka części/zadań, które musimy wykonać zanim skończy nam się na to czas. Jeśli pójdzie nam wyjątkowo dobrze, to możemy też kontynuować grę starając się osiągnąć heroiczne, a jeszcze dalej legendarne zwycięstwo. Jest więc co robić i o co walczyć!

Pierwsze zadanie: dotrzeć do kafelka, który w trakcie przygotowania gry został odsłonięty. Z punktu A do punktu B dotrzeć nie jest trudno, aczkolwiek po drodze trzeba odsłaniać zakryte kafelki, więc zawsze jest szansa, że trafimy jakiegoś przeciwnika. Nie tym razem i droga idzie bez żadnych niemiłych niespodzianek.

Odsłaniam więc drugie zadanie: odkryć i pokonać trzech przeciwników. Oho, zaczyna się. Odkrywam kafelki i szybko trafiam na taki, który każe mi przygotować wroga. Trafił mi się rywal nieco głupawy, bo najpierw teleportował się do moich bohaterów (o ile byli w zasięgu), po czym… uciekał od nich w losowy sposób. Widać przerosła go moja epickość.

Głupek szybko zginął, a ja pewny siebie od razu odkryłem drugiego przeciwnika. Ten za każdy mój atak zadawał 2 obrażenia, a ponieważ życia miałem po 4, to nie była to zbyt prosta walka. Wyjątkowo trudna jednak też nie, więc trzeba było zapolować na trzeciego gościa. Szybkie poszukiwania, walka… śmierć. 2 rozdział, 3 rywal, 30 minuta gry…

the city of kings

Drugie podejście

Na szczęście niewiele zrobiłem w podejściu nr 1, więc zresetowanie rozgrywki było proste. Ok, tym razem trzeba uważać. W Gloomhaven system walki jest zupełnie inny, ale jedno wydaje się podobne: bez planu nie ma na co liczyć. Chodzenie i odkrywanie kafelków to prosty sposób na szybką śmierć, bo banalny do zabicia jest co najwyżej pierwszy przeciwnik. Już drugi stawia się swoim odbijaniem ataków (bo robi to zawsze), a trzeci ma już kilka punktów życia więcej i jeśli nie przygotujemy się na niego, to czwartego nie będzie.

Tak więc ostrożnie usiadłem do kolejnej gry. Tym razem powoli, po kolei, bez szarżowania.

Trzy potwory ubite, ale czasu na świętowanie nie ma, bo oto kolejny rozdział każe mi przygotować następnego przeciwnika na konkretnym kafelku. Mam ubić jego i innych na mapie, jeżeli jacyś są. Ale że żadnych więcej nie ma, a ja boję się, czy nie skończy mi się czas, to myślę: nie ma głupich, nic więcej nie odkrywam, tylko walę w typa! Cięcie, pchnięcie, heal, strzał i po kłopocie. Mamy to, ostatni rozdział! „Przygotuj bossa na kafelku X”. Boss ma… 25 życia (dotychczasowi wrogowie max 8). Atakuje tak, że zabija jednym ciosem moich obecnych „bohaterów”. A ja stoję przy jego kafelku i on rusza się jako pierwszy. Good game…

the city of kings

Do trzech razy sztuka?

Po przeanalizowaniu dotychczasowych porażek zrozumiałem, że The City of Kings to gra nie tylko trudna, ale też świetnie zaprojektowana. Pędzenie od zadania do zadania nie ma sensu, bo nie pozwala nam odpowiednio rozwinąć swoich bohaterów. Z kolei nie możemy pozwolić sobie na beztroski „grind” i lanie kolejnych przeciwników, robienie zadań i zbieranie surowców, bo w końcu zabraknie nam czasu na to, co ważne. Chociaż nie: na to, co musimy zrobić, bo ważne jest wszystko.

Musimy zbierać surowce, żeby kupić przedmioty, które zapewnią nam przewagę. Musimy zabić więcej wrogów niż absolutne minimum, żeby zdobyć doświadczenie, które pozwoli nam wbić kolejne poziomy. Musimy wykonywać questy, bo bez nich tego doświadczenia będzie za mało. Ale musimy też wykonywać zadania, bo to one są celem nadrzędnym. Reszta to tylko środki do ich realizacji. Środki, którymi musimy odpowiednio zarządzać. To świetna przygoda, która mimo wszystko ma w sobie nieco z gry euro.

The City of Kings przypomina partię szachów. Gra jest specyficzna i chociaż większości osób bardzo się podoba, to jednak zdarzają się głosy, że to słabizna. Oryginalny design sprawia, że można ją kochać (częściej) lub nienawidzić (rzadziej). Ja już wiem, że mniej lub bardziej, ale ją pokocham. Z gry na grę uczę się bowiem czegoś nowego, zupełnie zmieniam swoje podejście, a to wszystko tylko w ramach pierwszej, najprostszej historii. Tych jest siedem w samej podstawce, podobnie jak kilka pojedynczych scenariuszy. A Frank West, autor gry, na stronie gry za darmo udostępnił już kilka kolejnych: w tym epicką, otwartą przygodę, w ramach której nasi bohaterowie staną się większymi koksami niż sam Hardkorowy, a swoje umiejętności będą mogli sprawdzić na każdym bossie obecnym w grze. Taka zabawa ma potrwać bagatela 12-18 godzin.

the city of kings

Ale wracając do mojej przygody: wielkolud stał się maszyną do zabijania (8 ataku i 14 życia w momencie pojawienia się bossa, chociaż w grze wcześniej statystyki te wynosiły bodajże 3 i 6…), a jego pomocnica w zasadzie w ogóle nie atakowała i niewiele leczyła. Ona miała skupić się na zdobyciu drugiego robotnika i zapewnieniu im efektywności w pracy, dzięki czemu mogłem kupić wszystkie najbardziej stylowe ciuszki, jakie mieli do zaoferowania kupcy. Do tego zrobiłem ok. 10 questów w trakcie gry, chociaż wcześniej nie ukończyłem żadnego. Dzięki temu nie tylko bossa udało się załatwić w 3-4 rundy, ale również zdążyłem (ze sporym zapasem) zakończyć heroiczne i legendarne wyzwanie.

Mogę teraz nawet napisać, że było łatwo. Ale było tak tylko dlatego, że metodą prób i błędów doszedłem do tego jak sprawić, żeby tak to wyglądało. Satysfakcja gwarantowana! Nie znaczy to jednak, że dalej będzie łatwo, bo pojawią się nowe lokacje, nowi bossowie, nowe zadania, a do tego poziom przeciwników będzie rosnąć i już pierwsi będą z tych ostatnich w pierwszej przygodzie. Ostateczna rozgrywka trwała 2,5 godziny, a razem w weekend zajęło mi to ponad 4 godziny. I wiecie co? Zdecydowanie chcę więcej!